Oprócz samego dojechania do Chełma na rowerze, przejechania całego rajdu i powrotu przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł - próba przebicia dotychczasowego rekordu odległości jednego dnia wynoszącego 302 km. Aby nie musieć dokręcać po powrocie z Chełma wyjątkowo zacząłem od tego. Kręciłem się po Lublinie przez 50 km i dopiero wyruszyłem do Chełma. Życie jednak trochę zweryfikowało te zamiary.
W październikową sobotę odbył się ostatni w tym sezonie 100 kilometrowy wyjazd z Setką. Tym razem start był w Chełmie i trasa prowadziła aż na wschodnie granice Polski – Dubienka, Dorohusk. Mi oczywiście 100 km nie wystarczyło, zatem dojechałem do Chełma rowerem. Mało tego, na końcówkę sezonu chciałem zaszaleć i pobić rekord życiowy odległości jednego dnia, który na tą chwilę wynosi 302 km i nie tam o kilka kilometrów, tylko co najmniej o kilkadziesiąt.
Zadanie było bardzo wymagające, zatem przed wyjazdem zaopatrzyłem się dodatkowo w szoty przed treningówki – na wypadek kryzysowej sytuacji oraz batony proteinowe – by w nocy, w skrajnie niskiej temperaturze nie musieć robić długich przerw na jedzenie. Zrobiłem sobie oczywiście oprócz tego cztery obfite kanapki, herbatę do termosu i zabrałem gotowy zestaw obiadowy. Do kanapek nie mogło zabraknąć znanego już w Setce ketchupu. Miałem też rzeczy serwisowe do roweru, wraz ze sporym kluczem nastawnym oraz parą stalowych pedałów, lewy ostatnio zaczynał mi hałasować. Wyjechałem w nocy z piątku na sobotę, dokładnie 23:30, ponieważ zbiórka w Chełmie była o 9:00, a ja chciałem jeszcze przed wyjazdem zacząć od dokręcenia jakichś 50 km, aby później po powrocie nie musieć tego robić. Do 1:40 przejechałem 53 km, po czym ruszyłem już w kierunku Chełma.
Po drodze odebrałem ciasto bananowe na wyjazd od mamy. Pychota! Do Chełma jechałem trochę wydłużoną trasą, by nie musieć w nocy jechać drogą krajową aż do Cycowa. Pierwszą przerwę zrobiłem parę kilometrów przed Cycowem po 100 km od domu, około 4:15 (niezłe tempo). Jednak jakby nie patrzeć, jazda całą noc na rowerze to był szok dla organizmu więc po pewnym czasie zacząłem już trochę czuć ten wyczyn. Już niecałe 20 km przed Chełmem (za Wierzbicą) zrobiłem przerwę na jedzenie i herbatę. Zmarzłem jak cholera, nad ranem był mróz, widać było szron. Przydałaby się dodatkowa para skarpet.
Około 7:15 dotarlałem się do Chełma. Miałem już nabite 140 km od domu, więc miałem spore szanse na pobicie rekordu. Czekałem na resztę w Maku, niedaleko miejsca zbiórki, aby się trochę zagrzać. Jak się okazało bliżej 9:00 sporo osób z naszej grupy też się tam pojawiło. Gdy wybiła 9:00, podjechałem wraz z jednym kolegą na miejsce. On też jak się okazało przyjechał z Lublina rowerem, tylko że na rowerze 3 razy lźejszym niż mój i bez dokręcania.
Na początku udaliśmy się w kierunku jeziorka „Dębowy Las” w Wołkowianach. Na pierwszym odcinku trasy jeszcze dobrze się czułem, jednak po przerwie, gdy jechaliśmy w kierunku Dubienki zacząłem się czuć coraz gorzej. Byłem osłabiony, zaczęło mnie boleć gardło, ale mimo wszystko jakoś jeszcze jechałem. Dojechaliśmy do Dubienki, gdzie była kolejna przerwa i zdjęcie grupowe obok czołgu. Mój stan zdrowia zaczynał być na tyle zauważalny, że ludzie z grupy zaczęli się o mnie niepokoić. Powiedzieli nawet, żebym wybił sobie z głowy powrót rowerem do Lublina.
Z Dubienki ruszyliśmy do Dorohuska w kierunku pałacu, mijając piękne tereny nad Bugiem. Czułem się coraz gorzej, momentami nie wiedziałem, gdzie jadę i zbaczałem z trasy. Z Dorohuska jechaliśmy lasami w kierunku Chełma, ale trochę naokoło. Oczywiście pogodziłem się z myślą, że będę musiał odpuścić bicie rekordu w tym stanie. Z trudem dojechałem nawet do końca rajdu. Na szczęście miałem możliwość powrotu do Lublina samochodem wraz z kolegą Ernestem.
Na koniec rajdu wyszło mi niecałe 250 km, też nieźle. Nie ma co się wygłupiać jak jest się chorym, a to był jak się okazało wirus a nie przeziębienie. Pomimo takiego zakończenia, rajd i tak uważam za udany i doceniam troskę uczestników o mnie.