Dzień 1 wyprawy - 9 km
Pomysł ze zrobieniem okrążenia wokół Zalewu Szczecińskiego chodził mi po głowie już od wyprawy przez Pomorze i do Wrocławia, bo akurat jadąc ze Świnoujścia na południe jechałem kawałek polską stroną tego szlaku i było naprawdę bardzo ładnie. Będąc któregoś dnia w pracy postanowiłem że w najbliższy weekend pojadę pociągiem do Szczecina, by stamtąd zrobić pełne, liczące ok. 300 km okrążenie wokół akwenu. Początkowo zamysł był taki, by przy tej okazji przejechać się z Warszawy do Szczecina (lub w drugą stronę) Pendolino, jednak okazało się, że nie ma tam miejsc dla rowerów, zatem musiałem wybrać zwykły pociąg. Wystartowałem w piątek 13.09 około 12:20. Przesiadałem się oczywiście w Warszawie i w Poznaniu. Do Szczecina dojechałem parę minut przed 22:00. Miałem tylko dwie boczne sakwy z tyłu, zatem było dużo łatwiej manewrować rowerem. Z pomocą nawigacji dotarłem do hotelu oddalonego od dworca aż o 9 km. Mówię „aż” bo było już późno, ciemno, zimno, padał deszcz, a ja byłem trochę zmęczony podróżą. W miarę sprawnie jednak dotarłem i zakwaterowałem się. W hotelu było bardzo ładnie i czyściutko, nie wiem zatem dlaczego mieli tylko 1 gwiazdkę.
Dzień 2 wyprawy - 178,6 km
Na drugi dzień (w sobotę) nie zrywałem się jakoś nie wiadomo jak wcześnie, nie było takiej potrzeby. Ostatecznie wyjechałem około 9:00. Trasa była trudna, ponieważ przekraczałem granicę z Niemcami, a za granicą nie miałem dostępu do internetu i nawigacji. W dodatku nie wiedziałem czy szlak po stronie niemieckiej był wystarczająco dobrze oznakowany. W pojedynkę była to zatem dość odważna wyprawa. Najpierw jednak jechałem jeszcze jakieś 50 km stroną polską, przez Trzebież, gdzie widziałem XIX wieczną boję wyłowioną z Zalewu Szczecińskiego, oraz wieżę widokową. Na wieży szczególnie czuć było wiatr, który tego dnia w porywach dochodził do 90 km/h. Tym bardziej nie była to łatwa wyprawa. Kawałek dalej w Nowym Warpnie, już praktycznie pod samą granicą, nie jechałem od razu na stronę niemiecką, tylko skręciłem na chwilę do portu gdzie zrobiłem chwilę przerwy. Później wjechałem już na teren Niemiec. Pod słupkiem granicznym zrobiłem sobie oczywiście zdjęcie. Zauważyłem tam znaczącą różnicę w architekturze domów i ogólnie wyglądu, dekoracji. Na początek jechałem kawał szutrem przez las, praktycznie do samego Ueckermünde. Tam zrobiłem przerwę na jedzenie i ruszyłem dalej.
Od tamtej pory zaczęły się schody. Wiedziałem, że muszę kierować się na Anklam, ale oznaczenie szlaku rowerowego wskazywało najpierw w jedną stronę, potem w drugą i już nie wiedziałem w którą. Krążyłem tak w tą i z powrotem próbując się czegoś dowiedzieć, aż w końcu pojechałem na Anklam jezdnią. Na szczęście nie było zakazu dla rowerzystów. Z Anklam musiałem kierować się na Usedom. Też pytałem po drodze, a później kierowałem się oznaczeniami dla samochodów. Na wyjeździe z Anklam zaskoczył mnie jednak zakaz wjazdu rowerzystów na jezdni. Mocno zdezorientowany i zaniepokojony postanowiłem jednak zaryzykować i podjechać na „nielegalu” kilkaset metrów do najbliższego zjazdu. Tam na szczęście po chwili spotkałem się znów ze szlakiem rowerowym, na którym już dalej nie miałem problemu z trafieniem, mając dodatkowo zrzuty ekranu mapy (przynajmniej przez dłuższą chwilę nie miałem problemu). Najprawdopodobniej szlak był właściwie oznakowany, tylko jak zwykle ja coś namieszałem.
wycieczki-i-trasy-rowerowe/bieszczady-2024-czyli-moj-poczatek-w-lets-bike/27
Szlak przebiegał trochę leśnym szutrem, trochę asfaltową drogą rowerową, a trochę jezdnią, jak to zwykle tego typu szlaki. Pod samym Usedom trafiłem na bardzo ładny widok, ale po drugiej stronie jezdni. Oprócz samej jezdni musiałem pokonać bajoro z trzcinami przy drodze, gdzie kompletnie przemoczyłem buty i skarpety, ale było warto. Trafiłem bez problemu do Zirchow, ale tam miałem podobną sytuację co w Ueckermünde, oznaczenie raz w jedną raz w drugą. Dodatkowo było już praktycznie zupełnie ciemno. Udało się jednak kogoś zapytać, wróciłem się kawałek i trafiłem na drogowskaz na kolejną miejscowość (Korswandt). Na jezdni był dalej zakaz wjazdu dla rowerzystów, zatem musiałem polegać na szlaku rowerowym. Z Korswandt miałem od razu oznakowanie na Ahlbeck, a stamtąd zaraz po prawej była polska granica i Świnoujście.
Wykończony tymi przygodami przekroczyłem w końcu granice i zjechałem pod Biedronkę zrobić zakupy na kolejny dzień i na powrót pociągiem w nocy z niedzieli na poniedziałek. Trochę tego musiałem mieć. Uznałem że nie mam siły jechać jeszcze na przeprawę, przeprawiać się i jechać ładny kawałek drogi do domu mojego brata Pawła, zatem zadzwoniłem, by przyjechał po mnie samochodem. Wyszło 15 km mniej na liczniku ale przynajmniej dotarłem na tyle wcześnie, by ogarnąć się, zjeść i pójść spać o normalnej porze. Przejazd przez Niemcy był wielkim wyzwaniem, szczególnie bez żadnej nawigacji.
Dzień 3 wyprawy - 138 km
Kolejnego dnia też nie wstawałem za wcześnie. Dłuższy i trudniejszy odcinek drogi miałem już za sobą. Wyszedłem około 8:30. Paweł, wraz z moim bratankiem Piotrusiem odprowadzili mnie kawałek do leśnej ścieżki na Międzyzdroje. Piotruś to niezły rowerowy zawodnik, bo niedawno w wieku 8 lat zrobił 110 km jednego dnia (ze Świnoujścia do Kołobrzegu). Dla mnie w jego wieku 20 km to było dużo, dopiero później się rozkręciłem. Zanim się rozdzieliliśmy, zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcie razem.
Ruszyłem następnie już sam na Międzyzdroje i Wolin. Po polskiej stronie nie było już wątpliwości co do przebiegu szlaku, więc jechałem bez problemu. Za Wolinem, w miejscu gdzie na poprzedniej wyprawie pływałem w Zalewie Szczecińskim zrobiłem chwilę przerwy na jedzenie. Krajobrazowo było tam naprawdę pięknie. Co kilkadziesiąt metrów można by robić zdjęcie. Praktycznie cała droga do Szczecina biegła takim szutrem tuż koło Zalewu Szczecińskiego, czasem przez las. Dotarłem do Stepnicy i tam przeoczyłem oznaczenie szlaku i zamiast na Lubczynę pojechałem na Goleniów. Uznałem jednak, że przejadę przez Goleniów, zobaczę Basztę Prochową i wrócę na szlak.
Mimo że była droga asfaltowa na Lubczynę, pojechałem jeszcze dalej by wrócić na szlak rowerowy (dużo ładniejszy widokowo). Jakieś 25 km przed Szczecinem złapałem kapcia w tylnym kole. Byłem dodatkowo bardzo głodny a zegarek rejestrujący trasę powoli mi się rozładowywał. Na szybko zjadłem i dopompowałem koło po czym ruszyłem do Szczecina na dworzec główny.
Szlak urwał się niestety w Dąbiu, ale podobnie jak w Niemczech zapytałem się jak dalej i droga do centrum okazała się bardzo łatwa. W centrum podjechałem zobaczyć Wały Chrobrego i po krótkim czasie byłem już pod dworcem głównym. Była 19:00 a pociąg miałem o 23:27, więc miałem kawał czasu. Siedziałem w hali dworcowej na ławce do 21:30, po czym poszedłem z rowerem pół kilometra dalej do baru na piwo, by łatwiej było zasnąć w pociągu. Nie, nie piłem z rowerem, chociaż to mój dobry przyjaciel. Poszedłem do pubu Stara Komenda, gdzie mieli piwo warzone na miejscu. Z powrotem oczywiście prowadziłem już rower nie jechałem.
Na dworcu byłem parę minut po 22:00 i doczekałem już te niecałe półtorej godziny. Pociąg był już podstawiony kilkanaście minut wcześniej, zatem wsiadłem, rozlokowałem się i tym razem zabezpieczyłem rower linką na wieszaku. W nocy nie wiadomo co się dzieje. Po sprawdzeniu biletu przez konduktora próbowałem trochę zasnąć, chociaż z kiepskim skutkiem. Rano parę minut po 6:00 dojechałem do Warszawy Zachodniej i przesiadłem się w pociąg do Lublina. W Lublinie miałem kompletnego flaka z tyłu, zatem by dojechać do domu dopompowałem koło pompką na peronie i ruszyłem. To była jak zawsze udana i nieco szalona wyprawa.