Dzień 1 (26.08.2024) – 186 km
Tegoroczny wyjazd w Bieszczady można śmiało powiedzieć, że był przełomowy. Nawiązałem bowiem współpracę z klubem Let's Bike, którego założycielami i pomysłodawcami są: Rafał - kolega, którego poznałem w Kazimierzu Dolnym w styczniu 2024 i jego przyjaciółka Iwona. Jechali oni bowiem niedawno do Gdańska, aby promować jako atrakcję turystyczną lessowe wąwozy koło Kazimierza Dolnego, a także, aby nagłośnić akcję pomocy dla Krzysia - małego chłopca, który cierpi na bardzo poważną chorobę. 2 dni przed swoim wyjazdem wpadłem na pomysł, aby swoją wyprawą włączyć się w prowadzoną przez nich akcję. Podeszli oni do tego oczywiście bardzo entuzjastycznie i w dzień wyjazdu przyjechali przed 5:00 rano do Lublina pod mój dom, aby przekazać mi koszulkę z logo klubu, oraz nakręcić materiał ze startu. To właśnie wtedy miałem okazję poznać Iwonę. Przy okazji nakręcania materiału pochwaliłem się im (i na filmie) swoją kroniką rowerową. Która również bardzo im się spodobała. Koło 5:20 po nakręceniu materiału pożegnaliśmy się, po czym ruszyliśmy w swoją stronę - oni do domu, a ja w Bieszczady. Nową rzeczą, której dotychczas nie robiłem podczas wypraw, było nagrywanie relacji z postojów oraz ciekawych miejsc na trasie, które następnie wysyłałem Iwonie, a ona zamieszczała je na fanpage'u klubu. Na początku pojechałem na Bychawę oraz na Janów Lubelski. W Janowie zrobiłem pierwszą przerwę i nagrałem pierwszą relację. Posiliłem się i po pół godziny ruszyłem dalej. Jechałem znaną mi już drogą na Ulanów. Po drodze zrobiłem zdjęcie muzeum kolejki wąskotorowej w Janowie Lubelskim. Na wyjeździe z Janowa, spotkałem gościa - też rowerzystę, z którym pogadaliśmy trochę goniąc ponad 30 km/h. Akurat jechał w tym samym kierunku co ja i wiatr nas pchał. Po przekroczeniu za Janowem granicy z woj. Podkarpackim ujrzałem pokaz siły przyrody w postaci powyginanych przez wiatr drzew. Dojechałam do Ulanowa, z którego nagrałem relację, stojąc obok cypelka przy złączeniu rzeki San oraz Tanew. Stamtąd miałam niecałe 50 km do Leżajska, czy jak dla żartów powiedziałam „Siedziajska” . W Leżajsku zrobiłem sobie trochę przerwy, po 75 kilometrach od Janowa. Do Łańcuta zostało mi stamtąd jakieś 30 km, zatem jak na godzinę 14:00 bardzo niedaleko. Z Leżajska nagrałam relacje i ruszyłem powolutku w stronę Łańcuta. Po chwili od odjazdu miałem nagły spadek sił, prawie bym się przewrócił. Zatrzymałem się na moment, aby dojść do siebie i na szczęście szybko mi przeszło i po chwili reszta drogi była już z górki. W Łańcucie była niestety przebudowa, przez którą musiałam parę kilometrów nadłożyć, ale w końcu dotarłem na pole namiotowe. Zakwaterowaniem się, rozbiłem namiot, nagrałem relację i pojechałam na szybkie zakupy do pobliskiej Biedry. Ziemia na polu namiotowym była tak twarda, że ciężko było wbić śledzie do namiotu. Aż do końca wyprawy powtarzam sobie: „Bądź twardy jak ziemia w Łańcucie” Odwiedzenie zamku w Łańcucie zostawiłem na jutro przed odjazdem. Po powrocie z zakupów odpoczywałem przed kolejnym dniem drogi, znacznie trudniejszym z uwagi na zmieniające się ukształtowanie terenu.
wycieczki-i-trasy-rowerowe/326-km-dookola-zalewu-szczecinskiego-czyli-pomysl-na-weekend/11
Dzień 2 (27.08.2024) – 146 km
Rano wstałem 3:50 i 5:20 byłem już gotowy do dalszej drogi. Nagrałem relacje i najpierw pojechałam zobaczyć zamek w Łańcucie. Ruszyłem następnie na Dynów. Droga już od początku dawała mi się we znaki - długie i strome podjazdy. Nie poddawałam się jednak i walczyłem dalej. Z Dynowa do skrętu w Jabłonnicy Ruskiej droga była mocno ruchliwa, ale na szczęście nie było to daleko. W Dynowie zrobiłem dłuższą przerwę i nagrałem kolejną relację, a później pojechałem dalej. Po skręcie w Jabłonnicy mijałem w okolicy Tyrawy Solnej kemping, na którym nocowałem w drodze do Cisnej w zeszłym roku. W Tyrawie Wołoskiej, po 80 kilometrach od Łańcuta zrobiłem drugą przerwę. Upał był tak silny, że na słońcu licznik się prawie zepsuł. Z Tyrawy miałam jeszcze 30 km do Ustrzyk Dolnych. Niebawem zaczął się już początek powiatu Bieszczadzkiego. Na szczęście prócz podjazdów były też zjazdy, po którym można było się nieźle rozpędzić. Mój rekord podczas tego wyjazdu to 68 km/h. Ponadto widoki z drogi robiły się coraz piękniejsze. Im bliżej Bieszczad, tym bardziej. W Ustrzykach wpadłem na pomysł, jak sobie nieco ułatwić życie. Otóż droga na kemping w okolicy Bukowca, w Tarnawie Niżnej, na końcu odcinka była typowo bieszczadzka - kamienie i ostro pod górę. Było to też odludzie a ja najdalej w Lutowiskach musiałam zrobić zakupy na 2 dni (łącznie z 4 butelkami wody) Nie chciałem więc tego wszystkiego wozić daleko, jeszcze po takiej drodze. Postanowiłem przenocować zamiast tego na kempingu w Dwerniku, do którego dało się dojechać normalnie asfaltem i było trochę bliżej z Ustrzyk Dolnych. Miałam tam już tylko 35 km, zatem nagrałem relację i ruszyłem dalej. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że ledwo jadę pod górkę. Na szczęście z Lutowisk miałem już tylko 15 km, cały czas z górki. Zrobiłem zatem zakupy i bez problemu dojechałem do Dwernika. Na miejscu nie było żadnej recepcji, trzeba było samemu zrobić przelew za pobyt - co przy słabym zasięgu nie było łatwe. Miejsce było bardzo urokliwe, jak to w Bieszczadach. Rozbiłem się ogarnąłem, zjadłem i szybko poszedłem spać. Z namiotu słychać było szum Sanu, który przepływał kilka metrów ode mnie.
Dzień 3 (28.08.2024) – 38 km + wędrówka piesza
Rano mocno jeszcze czułem 2 dni jazdy w upale po pagórach. Chciałem zatem trochę odespać. Wstałem 5:45 i koło 7:00 byłem już gotowy wyruszyć na pusto na szlak. Musiałem najpierw dojechać do początku szlaku w Bukowcu. Wziąłem do plecaka kanapki, wodę i buty w góry, bo jechałam w rowerowych. Całą resztę zamknąłem na kłódkę w namiocie. Ruszyłem w kierunku parkingu w Bukowcu, do którego miałem 30 km z Dwernika, ale takich 30 km jeszcze nie miałem nigdy. Przyjechałem przez Muczne, gdzie widziałem słynną zagrodę pokazową żubrów. Kawałek za Mucznem skończył się już asfalt. Jechałem po kamienistej drodze, chwilami mocno pod górę. Na dodatek jechałem pod wiatr, co jest bardzo niebezpieczne przy spotkaniu z niedźwiedziem, bo nie czuje on wtedy zapachu. Łatwo go wtedy zaskoczyć i sprowokować do ataku. Krzyczałam zatem co jakiś czas. W pewnym momencie zobaczyłem jakiś ruch w krzakach i krzyknąłem „Misiek, idź sobie!”. Ja patrzę a tam jakiś gościu wychodzi . Powolutku doturlałam się do parkingu w Bukowcu, raz z góry, raz pod górę obserwując dziką przyrodę wokół. Kupiłem bilet i kartkę pocztową na pamiątkę po czym ruszyłem na szlak. Kawałek można było jeszcze jechać rowerem, choć chyba wygodniej było iść. Pojechałam lewą stroną na cmentarz w Beniowej - nie istniejącej już wsi. Tam przypiąłem rower do ławki, bo już nie chciało mi się dalej jechać. Zjadłem kanapkę i w międzyczasie doszła grupa, z którą poszedłem dalej w kierunku źródeł Sanu - w towarzystwie zawsze raźniej niż samemu. Stamtąd tabliczka pokazywała jakieś 2,5 godziny do źródła, choć my zrobiliśmy to chyba szybciej. Po około godzinie od Beniowej dotarliśmy do pozostałości folwarku Stroińskich. Następnie po chwili ukazał się już grobowiec Hrabiny oraz grób rodziny Stroińskich. Stamtąd zostało jakieś 30-40 minut marszu do źródeł Sanu. W międzyczasie minęliśmy punkt widokowy na ukraińską miejscowość Sianki. Trochę oczywiście rozmawialiśmypo drodze, wiadomo że nie szliśmy w milczeniu. Opowiadałem trochę o swojej trasie z Lublina i dotychczasowych wyprawach, co oczywiście wywołało podziw. Zapytałam przy okazji, czy nie zabraliby mnie spowrotem chociaż do Mucznego przez te kamienie. Zgodzili się pod warunkiem, że rower się zmieści. Spod źródła zawróciliśmy tą samą drogą jednak widoki były tak piękne, że podziwiałem je tak samo jak za pierwszym razem. W pewnym momencie rozdzieliliśmy się, bo oni zeszli na parking w Bukowcu, a ja musiałam odbić do Beniowej po rower. Tam zrobiłem jeszcze fotkę pozostałości cerkwi oraz cmentarza i zjechałam na parking w Bukowcu. Po drodze musiałem z rozpędu przejechać przez potok, z czego oczywiście miałem nieco frajdy. Dotarłem i co ciekawe prawie zeszliśmy się w czasie na dole. Rower, niestety mimo odkręcenia kół nie zmieścił się do środka. Równocześnie z nami odjeżdżało jednak starsze małżeństwo w większym samochodzie. Poprosiłem zatem, aby mnie zabrali chociaż do Mucznego. Rower zmieścił się na szczęście, zatem pożegnałam się z ekipą, z którą wędrowałem i ruszyliśmy z parkingu. Jechali na Cisną i okazali się na tyle uczynni, że podrzucili mnie do samego Dwernika. Jak się okazało, miałem z tym sporo szczęścia, bo tuż po tym jak dotarłem do namiotu, zaczęło mocno padać. Poczekałam około godziny aż przestanie, ogarnąłem się zjadłem i już zaczęłam porządkować niektóre rzeczy, żeby w nocy mieć mniej do roboty. Planowałam wyjechać około 1:00 w nocy w kierunku dworca w Ustrzykach, bo pociąg był 5:09 a czekało mnie 35 km, w tym 15 km podjazdu. Próbowałem się trochę przespać, chociaż było to bardziej przewracanie się z boku na bok niż sen. Nie ukrywam, że byłem mocno przejęty jazdą w nocy po Bieszczadach. Około 22:30 zacząłem się szykować: kanapki, kawa, herbata do termosu - w nocy jest zimno.
Dzień 4 (29.08.2024) – 35 km
Pozbierany byłem około 00:15. Zatem poszedłem jeszcze pogadać z ekipą, która akurat biesiadowała koło mnie na werandzie. Poczęstowali mnie i nawet zaproponowali piwko, ale nie mogłem, dlatego, że piwo by mnie zmuliło no i nie można jeździć po alkoholu. Chwilę przed 1:00 mając już sakwy założone ruszyłem w kierunku Ustrzyk Dolnych. Chwilami w lesie była taka mgła, że bałem się rozpędzać. Czasem było słychać też odgłosy wilków, więc przyznam, że było ciekawie. Do Lutowisk miałem 15 km podjazdu, ale sobie poradziłem. Później większość drogi zjeżdżałem z górki, około 1:40 zatrzymała mnie straż graniczna, bo zdziwili się, co ja tu robię w nocy na rowerze na bieszczadzkiej drodze. Jednak tylko wylegitymowali mnie i puścili dalej. Po zjazdach tak goniłem, że do Ustrzyk dotarłem o 2:45. Było jeszcze ciemno i bardzo zimno, ale nie pozostało mi nic innego niż zacisnąć zęby i czekać do 5:09. Po godzinie-półtorej nawet w bluzie i kurtce nie dałem rady i musiałam zawinąć się jeszcze w śpiwór. Aż strach pomyśleć co by było, jakbym nie przywiózł ze sobą kurtki z Lublina. Przetrwałam ciężką noc i 5:09 ruszyłem śmieszną, małą, spalinową ciuchcią do Sanoka. Serio, nigdy takiej nie widziałem. Bez wagonów, tylko mały pojazd szynowy. W Ustrzykach nie było jako takiego peronu, wsiadało się z trawnika przy torach, zatem musiałam się mocno wysilić, aby unieść mojego rumaka na pół metra wysokości. Pomógł mi nieco konduktor. Z ciekawostek to podczas oczekiwania około 4:00 zaskoczyła mnie wizyta stada saren na torach. W Sanoku nie czekałam długo. Po 10 minutach przesiadłem się w pociąg do Jasła. W Jaśle miałem godzinę, zatem zjadłem i około 9:00 ruszyłem do Rzeszowa. Tam dotarłem 10:30 i miałem ponad 5 godzin do odczekania. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić, bo ledwo widziałam na oczy ze zmęczenia, a spać na dworcu nie wypada. Kręciłem się to tu, to tam w okolicy dworca, zjadłem, próbowałem napisać trochę reportażu z podróży. Nie skończyłem, ale trochę się udało. Doczekałam się i o 15:43 ruszyłem już do Lublina. Przy wsiadaniu jak zwykle młyn, ale dałam radę. Około 18:15 dotarłem do Lublina i ruszyłem do domu. Ta wyprawa była dość dużym wyzwaniem, ale przyniosła wiele nowych rzeczy i odbiła się dużym echem, dzięki współpracy z Rafałem i Iwoną, którzy również mnie motywowali. Jak już wspomniałem, ta podróż była przełomowa pod wieloma względami.