Chcę Wam opowiedzieć, jak to wyglądało z mojej perspektywy. Minęło kilka dni od czasu rowerowej wyprawy do Gdańska, emocje opadły, więc czas najwyższy podzielić się z Wami moimi przeżyciami i przemyśleniami. A trochę się ich nazbierało.
Kilka lat temu, przy okazji maratonów dobowych obiecałem sobie, że już nigdy nie będę łączył funkcji organizatora i uczestnika. Jest to po prostu trudne i stresujące. W obietnicy wytrwałem, aż do tego roku… i to się na mnie odbiło dużą dawką stresu przejawiającą się kilkoma nieprzespanymi nocami. Kto by przypuszczał, że w okolicach Warszawy, na wiele dni przed startem, w sobotę będzie ciężko znaleźć nocleg? W efekcie trzeba było zmienić miejsce docelowe pierwszego etapu z Jabłonnej na Legionowo. Kto by przypuszczał, że zawiedzie nawigacja, która dotychczas działała bez zarzutów i trzeba ją będzie wymienić na dzień przed startem? Kto by przypuszczał, że będą problemy z prozaiczną czynnością jaką jest załadowanie plików gpx? W przypadku dwóch etapów, mimo trwających pół nocy prób i heroicznej walki Karola z elektroniką, udało się je wgrać odpowiednio dwie i godzinę przed startem…
Nie muszę chyba mówić, że bez nawigacji daleko byśmy nie ujechali, zważywszy, że trasa w dużym stopniu przebiegała poza głównymi drogami… W takich newralgicznych sytuacjach, mimo wszystko wierzyłem, że finalnie wszystko zakończy się pomyślnie. Zachowanie wewnętrznego spokoju, niedawanie poznać innym swoich emocji kosztowało mnie jednak wiele. Najwidoczniej taka próba była mi potrzebna…
Sama jazda, pokonywanie kolejnych kilometrów to już czysta przyjemność. Może za wyjątkiem pierwszego etapu Kazimierz – Legionowo… Zanim jednak ruszyliśmy w trasę wielką niespodziankę sprawili nam Znajomi i Przyjaciele z Radomia, Puław, Skoków, którzy licznie pojawili się na starcie.

O godzinie 10.00 ruszyliśmy z Kazimierskiego Rynku... Część towarzyszących nam osób odprowadziła nas do Puław, część do Gołębią, a Tomek do Dęblina. Dalej byliśmy zdani tylko na siebie. Z każdą godziną temperatura wzrastała, by w newralgicznym momencie osiągnąć ponad 30 stopni C. Żar lał się z nieba i nie było możliwości schować się choćby w najmniejszym cieniu rosnącego drzewa. Najbardziej upał dała mi się odczuć w okolicach Maciejowic, Piotrowic i Pawłowic. Lepiej już było jechać, niż stanąć… Przynajmniej można było się ochłodzić samą jazdą. A i przejazd przez Warszawę nie należał do najłatwiejszych. Remonty w Otwocku, brak spójnej sieci ścieżek rowerowych sprawiły, że musieliśmy bardzo często poruszać się po chodnikach, między pieszymi. W efekcie nasze tempo spadło bardzo poważnie.

Zmaganie z upałem i niedogodnościami Warszawy, liczne bodźce z jakimi musiał poradzić sobie mój umysł sprawiły, że myślami byłem już w pensjonacie i wygodnym łóżku. Chciałem po prostu odpocząć i mieć ten dzień już za sobą. Do miejsca noclegu trafiliśmy około 21 i od razu padliśmy jak kaczki. Przynajmniej ja. Nawet całego meczu nie byłem w stanie obejrzeć, a i małe bezalkoholowe piwo zostało prawie nietknięte. Usnąłem, by obudzić się wczesnym rankiem o 4.00… Na twarzy czułem jeszcze żar z wczorajszego dnia, byłem zmęczony i zastanawiałem się jak dam sobie radę w kolejnym dniu jazdy. Na całe szczęście prognozy tego dnia zapowiadały deszcz i znaczne ochłodzenie.
Śniadanie o 7, po nim nagraliśmy jakiś materiał filmowy, gdzie z niewyspania nie za bardzo wiedziałem, co powiedzieć i ruszyliśmy w dalszą część trasy. Od samego początku, czyli Legionowa jedziemy w deszczu. Koszulki mokre, w butach chlupie, rowery ubłocone, ale to nic. Najważniejsze, że można odpocząć od upału. Pierwsze kilometry jedzie nam się nadzwyczaj sprawnie. Problemy pojawiają się dopiero w okolicach Modlina, gdzie trwają prace remontowe i gdzie dwukrotnie pomyliliśmy drogę, a w zasadzie szukaliśmy alternatyw. Finalnie tego dnia nadrobiliśmy prawie 10 km i w Brodnicy wyszło nam ich 180. Zanim tam dotarliśmy w międzyczasie był rosół i zmiana ubioru. Zmianie uległy też widoki. Liczne zjazdy, podjazdy, wąskie drogi porośnięte drzewami i ciągnące się po horyzont pola obsiane zbożem. Tego dnia jechało mi się wyjątkowo dobrze. Rozkręcałem się z każdym kilometrem, okazuje się, że nie tylko ja. W końcówce Iwona dostała skrzydeł i goniła jak szalona… Brodnica przywitała nas słońcem. Zameldowanie w hotelu, obiadokolacja i można było podziwiać piękne kamieniczki trójkątnego rynku, zamek krzyżacki czy bramę chełmińską.

Przed nami był już ostatni dzień naszej wyprawy. Z racji najkrótszego odcinka postanowiliśmy wyruszyć o godzinę później, czyli o 9:00. Krótki filmik z rynku i w drogę. Pierwsze kilometry jedziemy bardzo mocno pofałdowaną ścieżką rowerową, by następnie wjechać w wąskie drogi pośród lasów i pól. W krajobrazie zaczęły pojawiać się także malownicze jeziora, które swym pięknem pozwalały choć na chwilę zapomnieć o trudach wyprawy. Odcinek Brodnica – Gdańsk był najkrótszy i najłatwiejszy, gdyby nie mały incydent z tirem, który pod Kwidzynem zepchnął mnie do rowu… Cóż, zdarza się…, ale przyjemności z jazdy już w tym dniu nie miałem… a przed nami była jeszcze droga krajowa 91…, którą w dużej mierze pokonywaliśmy wyznaczonym poboczem, zaś już w okolicach Gdańska ścieżką rowerową usytuowaną na nasypie. Bliskość mety dodawała nam skrzydeł i sił. Przy Neptunie pojawiliśmy się około 21. Kilka pamiątkowych zdjęć, mała relacja i można było udać się na zasłużony odpoczynek…
Generalnie wyprawa minęła mi nadzwyczaj szybko, nawet nie wiem kiedy, a tu już był jej koniec. Do dnia dzisiejszego nie dociera do mnie, że brałem w tym udział, że jechałem, że przejechałem i dotarłem do wyznaczonego celu. Mam bardziej wrażenie, wydaje mi się jakbym brał udział w filmie… Może to dlatego, że był to wyjazd, gdzie trzeba było trzymać się planu, gdzie była powtarzalność i schematyczność…