Tym razem udaliśmy się śladami serialowego bohatera — ojca Mateusza, czyli odwiedziliśmy Sandomierz. Była to moja druga wizyta w tym miasteczku i druga rowerowa. Poprzednim razem niestety nie wystarczyło czasu na zwiedzanie, więc tym razem, pomimo późnej pory, nie mogłam sobie tego odmówić. Było warto, miasteczko jest bardzo urokliwe. Uliczki klimatem przypominały mi niektóre boczne uliczki Gdańska czy Krakowa.
Wracając do wyprawy rowerowej, zacznę od początku…
Wystartowaliśmy z rynku w centrum Sandomierza, a dokładnie spod wieży ratuszowej. Mieliśmy szczęście, była dokładnie godzina 12:00, więc mogliśmy posłuchać hejnału sandomierskiego. Zaraz potem ruszyliśmy w drogę ulicami Opatowską, Zawichojską i Mickiewicza kierując się do naszego dzisiejszego celu — Opatowa.

Teraz jest najlepsza pora roku, aby odwiedzić to miejsce.
Sandomierz słynie z upraw drzew owocowych, głównie jabłoni. Widoki bieli i delikatnego różu na drzewach na pagórkowatych, pofalowanych wzniesienia były nieziemskie, a ten zapach chyba o żadnej innej porze roku nie jest równie intensywny.
Całkiem niedaleko Sandomierza (około 23 km) odbiliśmy z naszej trasy, aby dojechać do ruin Zamku w Ossolinie. Właściwie została tylko jedna ściana z ciekawym łukiem nad ulicą. Szkoda. Jest tam tablica informująca o historii zamku, też już zniszczona.
Od Klimontowa jechaliśmy wzdłuż rzeczki Koprzywianka, jest tam wyznaczona ścieżka rowerowa, więc całkiem przyjemne miejsce do jazdy. Mieliśmy dobre tempo, jechało nam się bardzo przyjemnie, słońce nam sprzyjało, temperatura była idealna, więc pierwsze 40 km bardzo szybko minęły.
W miejscowości Kopiec natrafiliśmy na osadę neolityczną — Archeopark Kopiec.
Na tablicy widnieje informacje, że jest to rekonstrukcja osady kultury pucharów lejkowatych funkcjonująca na ziemiach polskich w okresie 3700-1900 p.n.e. Miejsce jest tym bardziej warte uwagi, ponieważ jest to inicjatywa prywatna, w całości sfinansowana ze środków własnych.
I tak dotarliśmy do Ujazdu.
O mało nie oblała mnie straż pożarna, która w Lany Poniedziałek czatowała na przejeżdżające samochody. Na szczęście moje “chyba żartujecie, nie ma mowy!” było jasnym sygnałem do powstrzymania się przed wodnym atakiem.
W Ujeździe zatrzymaliśmy się na dłuższy odpoczynek i “ucztę” w ruinach Zamku Krzyżtopór. Były tam ławy i stoły z widokiem na dziedziniec z kominkiem pod ścianą.
Trochę rozczarowały mnie te ruiny. Byłam tam pierwszy raz, spodziewałam się czegoś innego, większego, ciekawszego. Być może mam zbyt wygórowane oczekiwania. Najładniejsze ruiny, jakie do tej pory widziałam, są w Ogrodzieńcu i Olsztynie p. Częstochową, a nawet Iłży.
Ruszyliśmy dalej przez Iwaniska prostą drogą do Opatowa, mieliśmy bardzo krótkie przerwy na szybkie zdjęcia. Tutaj trasa była dość prosta i monotonna. Dopiero od Opatowa zaczęło się znów fajnie pagórkowato z zakrętami, można było poszaleć i pod górę i w dół. Pamiętam jeden fajny moment z dwoma garbami. Ciekawie pofalowana ziemia, na której była asfaltowa droga. To chyba był najciekawszy odcinek pod względem przyjemnych doznań jazdy na rowerze. Odwiedziliśmy Wąworków, Krowiniec, Karwów bardzo urokliwe miejscowości, kolejne to Nikisiałka Mała i Słabuszewice. W okolicach Kleczanowa dojechaliśmy do drogi 77 i nią dojechaliśmy do miejsca startu.
Wróciliśmy do Sandomierza.
Pozwiedzaliśmy trochę miasteczko. Urokliwe miejsce, przypomniało mi boczne uliczki Gdańska czy Krakowa. Bardzo lubię te miasta, szczególnie Gdańsk skradł moje serce. Potem lody, krótkie zwiedzanie i powrót do domu.
Zagadka dotyczyła typowych egzystencjalnych dylematów. Czy lepiej siedzieć na kanapie z pilotem w dłoni czy jednak ruszyć tyłek na zwiedzanie Polski, nawet jeśli się nie chce. Dla nas było warto. Nie zawsze wychodzi idealnie, ale i tak WARTO!